Zabójstwo, wskrzeszenie, odcinanie części swojego ciała, by nakarmić ukochanego… to elementy groteskowego świata wykreowanego przez Yorgosa Lantimosa. Film o ironicznym tytule „Rodzaje życzliwości”, wyreżyserowany przez mistrza kontrowersji słynącego między innymi ze „Śmierci pięknych saren” czy „Lobstera”, w polskich kinach ukazał się w sierpniu. Pławienie się w estetyce absurdu, wprawianie widza w dyskomfort, a nawet przyprawianie go o mdłości Lantimosowi nie są obce. Najnowszy film złożony z trzech surrealistycznych historii zniesmacza, a niektórych denerwuje i nudzi. Opis „dobrych intencji” i „szczerych” pokazów troski faktycznie niepokoi, ale też bawi. Uniwersum, w którym panują zasady podobne do tych ze świata koszmarów mi wydaje się intrygujące. Ostrzeżenie: nie polecam czytać tej recenzji przed seansem!

żródło: Hulu.com

Klasyczny Lantimos…

W „Rodzajach życzliwości” obecne są elementy typowe dla reżyserskich strategii Lantimosa: czarny humor, prowokacja, sceny nagości i przemocy. Twórca nie mógłby się wyrzec filmu także ze względu na obsadę. Wystąpili w nim między innymi Willem Dafoe, Emma Stone i Margaret Qualley, którzy pojawili się również w głośnych „Biednych istotach”. Nagrodzone w Cannes „Rodzaje życzliwości” podobnie jak inne filmy reżysera trwają ponad dwie godziny, dlatego do kina warto wybrać się wypoczętym, z zapasem czasu i koniecznie w dobrym humorze.

Seria nieszczęśliwych przypadków w trzech aktach

Film składa się z trzech odrębnych surrealistycznych historii, których punktami wspólnymi są ci sami aktorzy (wcielający się jednak w innych bohaterów) oraz tajemnicza, niema postać nazwana RMF. Te klamry spajające odrębne opowieści być może sugerują, że cała fabuła ma pewien ukryty klucz, a może Lantimos chciał widza jedynie zdezorientować. W filmie znajdziemy wiele pytań bez odpowiedzi, na przykład nie jest pewne którzy z bohaterów drugiej części są złymi charakterami. Także postać RMF, w pierwszej części uśmiercona, a wskrzeszona w trzeciej także konfunduje widza. Pojawia się myśl, że kreacja RMF ma jakiś głębszy sens, że w jego istocie jest coś mistycznego. Zastanawiające może być również, czy bohaterowie trzech części żyją w tym samym świecie. Czy w fabule znajdują się wskazówki do rozwiązania większej tajemnicy, a może film przypomina jedynie dziwną ucztę dla zmysłów, pożywkę dla tych, którzy uwielbiają krzywić się, unosić brwi i uśmiechać półgębkiem z ironii ukazywanej na ekranie?  

AKT I: „Śmierć RMF”, czyli pytanie o granice lojalności

RMF pojawia się w tytule każdej części tryptyku, mimo tego, że jest postacią dalekoplanową i nie wymawia ani jednego słowa. Fabuła pierwszej historii skupia się na losach Andrew, pracownika korporacji (Jesse Plemons), który wszystko zawdzięcza swojemu szefowi (Willem Dafoe). Przełożony ułożył podwładnemu całe życie, a w zamian za szczodrość oczekuje od pracownika bezgranicznej lojalności. Ostatecznie zleca mu nawet zabicie człowieka. Gdzie w tej historii znajdziemy tytułową życzliwość? Zagubiony podwładny twierdzi, że wykonuje chore polecenia szefa z miłości, a tak naprawdę robi to wyłącznie ze strachu przed samotnością, przez komfort jaki daje mu poddaństwo. Dla stabilności finansowej oraz poważania w ważnej korporacji zrobi wszystko. Z kolei właściciel firmy czerpie perwersyjną przyjemność z pełnej kontroli nad pracownikiem, dlatego do jego listy kompetencji włącza nawet zabijanie. Historia przypomina parodię kapitalistycznych realiów pracy biurowej oraz świata, w którym podwładny dla korzyści materialnych zrzeka się swojego człowieczeństwa, wolnej woli i zapomina o moralności. Nikt z bohaterów nie ma czystych intencji, poza nieświadomą intrygi kobietą (Emma Stone), która faktycznie stara się pomóc Andrew. Pojawiają się więc w opowieściach Lantimosa dobre gesty, prowadzą one jednak do nieuchronnej klęski, przez to, że światem przedstawionym rządzi fałsz, strach, wyrzeczenie, pustka, okrucieństwo i walka o władzę.

AKT II: „Latający RMF”, czyli do czego jest zdolny człowiek zakochany

Fabuła drugiej historii opiera się na zniknięciu biolożki (Emma Stone), żony policjanta (Jesse Plemons), która wyjechała na naukową ekspedycję, jednak w wyniku wypadku utknęła na odległej wyspie na kilka miesięcy. Akcja ratownicza udaje się i po pewnym czasie bohaterka wraca do domu, jednak jej mąż podejrzewa, że odnaleziona kobieta nie jest jego żoną. Robert w ramach testu prosi swoją „ukochaną” o przygotowanie posiłku składającego się z jej palca podsmażonego na patelni. Gdy kobieta rani się na życzenie męża, Robert nie ma już wątpliwości, że z wyspy nie wróciła jego żona, lecz sobowtórka pochodząca z obcej planety. Ta historia w bardzo obrazowy sposób przedstawia prawdziwą miłość, do której zdolna jest zarówno tajemnicza istota dla Roberta poświęcająca swoje życie, jak i Robert który lojalnie czeka na ukochaną, a zna ją tak dobrze, że rozpoznałby ją zawsze i wszędzie. Policjant naprawdę oszalał z miłości, a zmysły odzyskał dopiero na widok prawdziwej Liz. Druga część filmu przypomina pokręconą przypowieść o skrajnym oddaniu. Historii o mrocznej stronie kochania prowadzącej niektórych do zbrodni, lekkości nadała przewrotna scena, w której stan policjanta zostaje uznany przez psychologa za „stabilny”, mimo tego, że kilka dni wcześniej postrzelił niewinnych ludzi, co ze strony Lantimosa może być subtelną krytyką absurdu naszej rzeczywistości.

AKT III: „RMF je kanapkę”, czyli lichość ludzkiego istnienia

Także w trzeciej części tryptyku mowa o oddaniu. Emily (Emma Stone) jest w pełni poświęcona sekcie, do której należy. Całą sobą kocha jej przewodników, wytrwale dąży do spełnienia ich woli, czyli odnalezienia osoby z darem wskrzeszania. Oddanie oraz miłość, które jej okazuje niestety łączą się z obojętnością wobec osoby, która kocha bohaterkę prawdziwie, niewinnie, czyli wobec jej córki. Emily wybiera poświęcenie wspólnocie, oddanie całej siebie dla większego celu, mimo tego, że członkowie sekty zostawiają ją w największej potrzebie. Wygnanie Emily oraz jej gorączkowe pragnienie zaimponowania przewodnikom duchowym dobrze ilustruje mechanizmy toksycznych relacji. Bohaterka walczy o walidację sekty, poszukuje tak ważnej dla nich wskrzesicielki, z nadzieją, że gdy ją znajdzie, zostanie ponownie przyjęta do grupy. Działania Emily skazane są jednak na porażkę: po nadludzkim wysiłku, tuż przed osiągnięciem celu okazuje się kompletnie bezsilna. Bohaterka odnajduje wskrzesicielkę o imieniu Ruth, która umiera wskutek niepozornego wypadku samochodowego. Takie rozwiązanie akcji obnaża trywialność ludzkiego życia: nawet najpotężniejsi są przecież śmiertelni. Starania Emily kończą się na niczym, być może dlatego, że nie chciała odnaleźć wskrzesicielki, aby pomóc ludzkości, lecz aby zdobyć uznanie sekty. Sztukę tytułowej życzliwości opanowała jednak Ruth, która mimo potężnego daru, żyła jako skromna, lecz niezawodna weterynarka. 

Wątek uzdrowicielki przypomniał mi o zupełnie innym dziele kinematografii, czyli „Jańciu Wodniku” Jana Jakuba Kolskiego z 1993 roku. Tytułowy wskrzesiciel swój talent wykorzystał w mniej szlachetny sposób niż Ruth. Dar uzdrawiania wywołuje w nim próżność, zakochuje się w chwale i bogactwie, gardzi niegdyś uwielbianą przez siebie żoną. Gdy jego umiejętność niespodziewanie znika, Jańcio znów jest nikim, jednak dobra żona bez zawahania przyjmuje go do swojego domu. W obu dziełach znajdziemy zestawienia pychy ujawniającej się w ludziach posiadających jakąś formę władzy – reprezentują ją członkowie sekty oraz Jańcio – z wierną, niewinną miłością, jakiej uosobieniem są córka Emily i żona Jańcia.

Lantimos bawi i uczy!

W kinie Lantimosa jest coś dogłębnie przygnebiającego: nie zawsze potrzebna brutalność, beznadzieja, usilne szokowanie i łamanie tabu, do których nie mogę się przekonać. Mimo to, na „Rodzajach życzliwości” dobrze się bawiłam. Trwał prawie trzy godziny, a jednak mnie nie zmęczył, być może dzięki jasnej strukturze. Wiele absurdalnych scen sprawiło, że uśmiechnęłam się pod nosem, a finał drugiej części faktycznie mnie zaskoczył. Najmniej spektakularny wydał mi się pierwszy akt. Po wyjściu z kina złapałam się na tym, że nie potrafię zrekonstruować jej fabuły, być może było to jednak wynikiem groteskowości, która kryła się w każdej kolejnej scenie pozostałych części. „Death of RMF” pełnił rolę intrygującego wprowadzenia w barwne uniwersum, rozbudził ciekawość, pozostawiała ochotę na więcej. W mojej opinii na ten film warto wybrać się bez żadnej wiedzy o jego fabule, aby móc udać się w ślepą po niej podróż, płynąć z nurtem razem z kolejnymi absurdalnymi rewelacjami.

Lantimos doskonale ukazał cienką granicę między pasją a szaleństwem, skrajnym wyrzeczeniem, do których doprowadzić może miłość lub potrzeba akceptacji. Trafnie przedstawił mechanizmy prawdziwej i fałszywej miłości: kochania kogoś jedynie dla korzyści i poczucia przynależności, ale też kochania naprawdę, czyli dogłębnego poznania drugiej osoby, potrzeby bycia blisko, wyrzeczenia. Film bawi, wciąga oraz zachęca do zastanowienia się nad motywacją ludzi w różnych rodzajach relacji, czułości i troski: rodzicielskiej, siostrzeńskiej, romantycznej, przyjacielskiej. „Rodzaje życzliwości” wywołują gorzki uśmiech, a przerysowane sceny przypominają do czego zdolny jest człowiek oddany, zdesperowany by być kochanym

Ukryte dno?

„Rodzaje życzliwości” obfite w obrazoburcze wątki – wskrzeszenia, ofiary, zbrodnie, poszukiwanie duchowego przewodnika, przesuwanie granic śmierci – mają w sobie jakąś mistyczną tajemnicę. Nasuwa się na myśl możliwość religijnej wymowy filmu, jednak w mojej opinii takie odczytanie nie jest konieczne. Film obnaża groteskowość ludzkich współzależności oraz walk o władzę, uczucie, uznanie. Zagadkowy RMF w ostatniej scenie statycznie spożywający kanapkę, cieszący się z drugiego życia, jakim został obdarowany, być może uosabia zwykłego śmiertelnego człowieka, bezsilnego wobec wyroków losu lub marionetkę w rękach bohaterów, uśmiercaną oraz przywracaną do życia wbrew sobie. A może nie pełni w filmie żadnej innej roli poza klamrą kompozycyjną spajającą trzy absurdalne historie? Postać, która mogła być jedynie owocem strategii budowania spójnej fabuły, zachęca widza do snucia teorii wyjaśniających drugie dno. Nadprogramowe dodawanie znaczeń w surrealistycznej historii dla niektórych jest równie bezsensowne co obcesowe przywiązywanie się do senników, jednak w mojej opinii kwintesencją uroku kina jest wysiłek, na który decyduje się widz, by odnaleźć ukrytą głębię fabuły i zrobić z filmu coś innego, niż reżyser faktycznie miał na myśli. 

Dodaj komentarz

Trendy