W sobotę 8 marca, w warszawskiej Progresji odbył się jedyny w Polsce koncert berlioz – artysty sytuującego się jako jednego z głośniejszych odkryć w światku nowoczesnej muzyki elektronicznej.

Pod pseudonimem berlioz kryje się Ted Jasper, DJ i producent z UK. Łącząc brytyjską scenę jazzową i house, stworzył on unikalne brzmienie, którym zdobył uznanie nie tylko w Europie, ale i na Zachodzie. Artysta sam siebie opisuje słowami „Gdyby Matisse tworzył muzykę house”. Pierwsze wypuszczone przez niego osiem utworów zwróciło uwagę świata muzycznego, ale to album open this wall wydany w 2024 umocnił jego pozycję i przyniósł szerszą rozpoznawalność.
Kolejka do wejścia przed klubem ciągnęła się i ciągnęła. Bilety na koncert zostały wyprzedane w mgnieniu oka, ludzi przybyło naprawdę sporo, co utwierdza, że berlioz w Polsce cieszy się olbrzymią sympatią. Już przed pierwszymi dźwiękami na sali panował gorąc. Organizatorzy chyba nie byli przygotowani na aż tak dużą publikę; wiele osób skarżyło się na „saunę”.
Koncert rozpoczął się z niewielkim opóźnieniem. Wybrzmiały delikatne nuty basu i saksofonu, które otworzyły drzwi do muzycznego wszechświata, pełnego beztroski i lekkości, mimo swojej dźwiękowej wielopoziomowości i skomplikowania. Spokojne melodie płynnie przechodziły w żwawe, a później znów powracały, jak gdyby zataczając koło. Oddając się melodiom oraz temu, co tu i teraz, można było wpaść w trans.
Na scenie prócz berlioza obecny był basista, pianista i saksofonista. Każdy z nich był rzemieślnikiem, fachowcem z krwi i kości. Umiejętności, kunszt i swobodę artyści prezentowali przez całe wydarzenie, a ich dopełnieniem były odgrywane przez nich solówki.
Atmosfera stworzona na scenie była urzekająca. Odrębne elementy tworzyły harmonijną całość. Muzycy bawili się, a wraz z dźwiękami wypływała i wypełniła pomieszczenie ich miłość do muzyki. Forma przypominała bardziej jam session niż koncert. Wyglądali jakby grali dla samego grania, dla siebie, w jakiejś piwnicy, a nie występowali przed liczną publicznością. Wytworzyli bardzo intymny klimat, co trochę nie pasowało do dużej hali.
Publiczność przeżywała występ na różne sposoby. Jedni oddawali się w pełni muzyce, podążając za jej brzmieniem. Po tych osobach widać było, że są tu i teraz, zanurzeni w rzeczywistości. Z relacją między sceną, a tą częścią publiki zrodziło się communitas – spontaniczne doświadczenie momentu zjednoczenia z innymi.
Druga, olbrzymia część widowni oglądała koncert przez świecące prostokąty. Zaobserwować można było zjawisko nagrywania całych utworów, wręcz całego koncertu. Czy w tym momencie nie przegapia się chwili? Czy nie jest to paradoksem, że chęć archiwizacji momentu alienuje nas z rzeczywistego przeżywania? Odniosłam wrażenie, że wiele osób wzięło udział w tym evencie, bo berlioz jest Tik Tokowym trendem i przyszli się “pofleksować”.






Dodaj komentarz