Mamy zaledwie maj, a zwycięzca w plebiscycie na “Słowo Roku” jest już znany. W związku z polityką prowadzoną przez nową administrację Donalda Trumpa, media na całym świecie piszą i mówią o “cłach”. Dawno żadne pojęcie nie cieszyło się taką popularnością w debacie publicznej, a tym bardziej wykraczało poza nią, bo jest to temat na tyle istotny, że trudno od niego uciec w życiu codziennym.  

Źródło: https://scotscoop.com/opinion-american-privilege-is-real/

Donald Trump dał się poznać jako miłośnik ceł jeszcze na długo przed swoją pierwszą kadencją. Znane są jego wypowiedzi z lat 80., kiedy obserwując postępująca deindustrializację Stanów Zjednoczonych, starał się przekonywać decydentów o potrzebie wprowadzenia ceł jako kluczowego środka ochronnego przed tym procesem. Z racji jednak, że stał wówczas “tylko” na czele międzynarodowego konglomeratu (The Trump Organisation), nie kierował zaś państwem, to jego opinie nie zyskały posłuchu wśród klasy politycznej. 

Nic dziwnego, zeitgeist przełomu lat 80. i 90. kształtowała idea wolnego handlu zaszczepionego w myśl sloganu “There is no alternative” (TINA), którego twarzami stali się Margaret Thatcher i Ronald Reagan. Było to zapowiedzią późniejszych tez Francisa Fukuyamy o końcu historii, co miało nastąpić w konsekwencji rozpadu ZSRR, a co za tym idzie – powstaniem nowego ładu międzynarodowego (opartego na jednym supermocarstwie, nie dwóch i skupionych wokół nich blokach). Jego fundamenty postawiono jeszcze w czasach gorbaczowskiej pierestrojki, uchwalając Konsensus Waszyngtoński (dokument stworzony przy współpracy Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku światowego, zawierający rekomendacje, co do założeń polityk ekonomicznych prowadzonych przez rządy państw rozwijających się). Swobodny przepływ towarów i usług był jednym z nich. 

Dziś widzimy jak ten porządek się wali, gdyż Trump po raz drugi zasiadając w Białym Domu zdecydował się realizować postulaty artykułowane przez niego cztery dekady temu, kiedy to nota bene deklarował, że nie ma aspiracji politycznych. Wywiad, w którym padły te słowa, nie zestarzał się najlepiej, aczkolwiek nie powinien przesłaniać konsekwencji Trumpa w konstruowania wizji Stanów Zjednoczonych. Dał jej wyraz w haśle wyborczym z kampanii 2016 roku (użytym ponownie 8 lat później), a więc słynnym “Make America Great Again”. Jest ono frazą wykorzystaną oryginalnie przez wspomnianego już Reagana, kiedy ten ubiegał się o urząd prezydencki po raz pierwszy w 1980 roku. Brzmiało ono wówczas “Let’s make America great again”. Aktualna wersja nie  różni się wyłącznie brakiem wyrazu “let’s”, ale też implikuje kompletnie inne instrumentarium, które ma posłużyć do osiągnięcia celu, jakim jest przywrócenie USA dawnej chwały. 

Źródło: https://flathatnews.com/2025/02/19/with-donald-trump-you-get-what-you-pay-for/

Jedna ze scen “The Apprentice”, filmu opowiadającego o początkach kariery Donalda Trumpa jako biznesmana na nowojorskim rynku nieruchomości, ukazuje moment, kiedy głównemu bohaterowi, w rozmowie z członkiem sztabu Reagana, po raz pierwszy przyszło usłyszeć wspomniany powyżej slogan. Ten, co nie trudno wydedukować, przypada mu do gustu. Dużo ważniejsza jest jednak tyrada wygłoszona przez Trumpa chwilę później. Grzmi on o tym, że Stany Zjednoczone tracą 200 mld dolarów rocznie – są okradane przez szejków, Japońców, nierobów i związki zawodowe. Rymuje się to aż nazbyt dobrze z treścią jego speechów z okresów kampani prezydenckich. Tyle, że to już nie jest fikcja, a miejsce nemezis zostało zajęte przez Chiny. Podczas wiecu w Indianie w 2016 w roku, Trump nie przebierał w słowach opisując politykę handlową Państwa Środka, stwierdził nawet, że “dokonuje ono gwałtu” na USA.

Matthew C. Klein i Michael Pettis, autorzy wydanej przed kilkoma laty książki “Wojny handlowe to wojny klasowe” (w zeszłym roku doczekała się polskiego tłumaczenia), są zdania, że antychińska retoryka Trumpa w znaczący sposób przyczyniła się do wygrania przez niego wyścigu o fotel prezydencki w 2016 roku. Wystarczy popatrzeć na wyniki w stanach należących do tzw. “pasa rdzy”, czyli północno-wschodnich terenach USA, które niegdyś uchodziły za symbol amerykańskiego przemysłu, ale wraz z rozwojem globalizacji zaczęły popadać w coraz większy marazm, co determinował offshoring (przenoszenie wybranych procesów przedsiębiorstwa za granicę, w tym produkcji czy świadczenia usług) do Azji. Mowa tu o Pensylwanii, Ohio, Michigan i Indianie. Z wyjątkiem ostatniej, są one określane jako swing states, a więc stany, w których liczba wyborców demokratycznych i republikańskich jest do siebie zbliżona. Trump wygrał we wszystkich z nich zarówno w 2016, jak i w 2024 roku.

W tym kontekście warto przyjrzeć się Detroit, a więc największemu miastu w Michigan. Przez dekady stanowiło ono o sile przemysłu motoryzacyjnego w USA, zatrudniając ok. 47% siły roboczej należącej do tego sektora w latach 20. i 30. Swoje siedziby ulokowały tam koncerny pokroju Forda, General Motors czy Chryslera. Jeszcze po zakończeniu II wojny światowej, Detroit mieniła się jako jedna z najlepiej prosperujących metropolii w Stanach Zjednoczonych, w szczytowym momencie zamieszkiwana przez niecałe 2 mln ludności. Dziś jest to zaledwie 620 tys., a tylko w latach 2000-2015 ubyło ok. 30% populacji. Skalę zapaści gospodarczej jeszcze mocniej ilustrują dane dotyczące bezrobocia oraz ubóstwa. W 2013 roku ten pierwszy wskaźnik wynosił 28,5 %, zaś ten drugi 36,4 %. Był to jednocześnie rok, w którym władze miasta ogłosiły bankructwo, w czego tle dodatkowo pojawił się wątek korupcyjny. Historię tę opisał szczegółowo Charlie LeDuff w świetnym reportażu “Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”. 

Źródło: https://www.flickr.com/photos/bobjagendorf/4129039157/in/photostream/

Podobny los spotkał wiele miejscowości w USA, tylko nie każda z nich otrzymała tyle samo medialnej uwagi. Nie oznacza to, że ogólny poziom życia spadł, wręcz odwrotnie, tyle że środek ciężkości przesunął się z produkcji na usługi, w których pracuje obecnie blisko 80% Amerykanów. W 1995 roku średnie roczne zarobki wynosiły 55 184 dol., zaś w 2023 roku było to 80 115 dol. Suche liczby nie są jednak w stanie ukazać całej, bardzo złożonej amerykańskiej rzeczywistości ekonomicznej. Dla przykładu, posługując się przytoczoną średnią trzeba mieć na uwadzę, że jest ona w dużym stopniu zawyżana przez kilka procent obywateli o najwyższych dochodach. Stany Zjednoczone są bowiem państwem wysokich nierówności społecznych, a te rosną nieprzerwanie od przełomu lat 70. i 80. Pokrywa się to czasowo z deindustrializacją, w której tle odbywała się rozbudowa sektora finansowego. Pracownicy niskiego i średniego szczebla w dużo mniejszym stopniu odczuli wzrost gospodarczy niż maklerzy z Wall Street, gwiazdy Hollywood i prezesi firm z Doliny Krzemowej.

W drugim sezonie legendarnego serialu The Wire pojawia się postać Franka Sobotki, polsko-amerykańskiego dokowca pracującego w porcie w Baltimore. Wymowne są słowa, które padają z jego ust w jednym z odcinków: “We used to make s*** in this country, build s***. now we just put our hand in the next guy’s pocket”. Emocja ta wychodzi poza fikcję i pozostaje żywa w dużej części amerykańskiego społeczeństwa, mimo iż sam serial miał swoją premierę przed dwudziestoma laty. Donald Trump próbuje więc ożywić symbol, z którego Amerykanie bardzo długo czerpali dumę. Cła są zaś wyłącznie narzędziem. Ich wprowadzenie jest równocześnie sięgnięciem do tradycji ekonomicznej USA, co jest często pomijane w debacie publicznej. 

Po zwycięstwie w wojnie o niepodległość, Stany Zjednoczone mogły wreszcie przystąpić do budowy fundamentów nowego państwa, nie będąc skrępowanym polityką narzuconą przez koronę brytyjską. Obok gwarancji konstytucyjnych dla praw i swobód obywatelskich, określeniem systemowej roli każdego z organów czy podziałem obowiązków między władzą stanową, a federalną, jednym z najważniejszych zagadnień było przyjęcie spójnej i efektywnej doktryny gospodarczej. Jej autorem został Alexander Hamilton, pierwszy Sekretarz Skarbu USA wymieniany w gronie ojców założycieli. Mówiąc o jego zasługach najczęściej przywołuje się stworzenie dolara amerykańskiego, nie wspomina się natomiast o jego podejściu do handlu międzynarodowego. Ustanowił on wysokie cła na towary sprowadzane z zagranicy w celu uprzemysłowienia kraju. Strategia ta znana jako substytucja importu miała charakter protekcjonistyczny i wynikała z faktu, że Stany Zjednoczone w tamtym czasie słynęły głównie z produkcji bawełny, tytoniu i zboża. Cła rzędu kilkudziesięciu procent miały zachęcić lokalne przedsiębiorstwa do inwestycji we własne moce wytwórcze zamiast szukania tańszej alternatywy na rynkach zagranicznych, będących wówczas na wyższym etapie rozwoju, co tyczyło się przede wszystkim Imperium Brytyjskiego. Najlepszym dowodem sukcesu tej polityki jest to, że u progu XX wieku, USA stały się największą gospodarką świata. 

Źródło: https://picryl.com/media/the-american-sugar-industry-1899-18134694236-2d3c53

To wszystko było oczywiście dużo bardziej skomplikowane i rozbijało się o szczegóły pokroju różnych katalogów produktów, do których dostosowywano poziom ceł w zależności od zapotrzebowania rodzimego biznesu. Niektóre były w zupełności zwolnione z dodatkowych opłat – mowa tu m.in. o surowcach nie występujących na terytorium USA. Co więcej, na efekty prowadzonej polityki ekonomicznej trzeba było czekać latami. Wymagało to koherencji od kolejnych administracji na szczeblu federalnych. Stąd można mieć wątpliwości czy chaos obserwowany w następstwie nałożenia ceł na cały świat, ogłoszonych przez Trumpa 2 kwietnia (nazwanym przez niego “Dniem Wyzwolenia”), przerodzi się w kompleksową doktrynę wykraczająca poza czteroletni horyzont wyborczy.

Działania obecnego Gabinetu Stanów Zjednoczonych umotywowane są rewizjonizmem. Należy pod tym rozumieć narastającą wśród amerykańskich elit potrzebę dokonania rażących przewartościowań ładu międzynarodowego. Determinuje to coraz intensywniejsza rywalizacja z Chińską Republiką Ludową o światowe przywództwo. USA nie chcą się pozbywać dotychczasowej roli hegemona, a reorientację ich polityki zagranicznej na Pacyfik widać już od prezydentury Baracka Obamy. Trzeba pamiętać, że rozpoczęta przez Trumpa wojna handlowa jest wymierzona w Państwo Środka (de facto to jej kolejna faza, gdyż USA nałożyły cła na Chiny w 2018 roku podczas pierwszej kadencji Trumpa, od których późniejsza administracja Bidena nie odeszła, a nawet dołożyła kolejny pakiet wycelowany w branże samochodów elektrycznych), ale z racji na nierównowagi wymiany towarowej z innymi państwami (przede wszystkim Kanadą, Meksykiem i członkami Unii Europejskiej), one też są zagrożone. Czy wydarzenia następnych lat, a może nawet miesięcy określą ramy nowego porządku globalnego, który zdeterminuje życie przyszłych pokoleń? Trudno powiedzieć, ale jeśli tak, to będzie się to wpisywało w szeroki obraz, który starałem się tu w dużym skrócie nakreślić.


Dodaj komentarz

Trendy