Neapol, historia z ulicy

Do pociągu wszedł mężczyzna. Jego widok przywołał tylko jedną myśl… włoski macho.
Silny, dobrze zbudowany, w czarnej koszulce, z idealnie przystrzyżoną brodą.

źródło: Pixabay

Opalona skóra rąk pokryta była w całości tatuażami. Ostrym wzrokiem spoglądał znad
swojego telefonu na ludzi siedzących w przedziale. Jak nic włoski macho, taki co to bez
wątpienia odnalazłby się w szeregach mafii. Ta choć nie operuje już w centrum Neapolu,
miewa się całkiem dobrze na obrzeżach miasta.


– Pewnie pod skórzaną kurtką trzyma broń… Uspokój się, to tylko podświadomość —
pomyślałem.

To miało być moje pierwsze zetknięcie z Półwyspem Apenińskim. Z krajem, o którym
słyszałem tak wiele dobrego. Wszyscy rozczulali się nad błękitem morza, gościnnością
mieszkańców i smakiem porządnego espresso. Nie to, co w Polsce — swojska parzucha i
szary Bałtyk.

– Italia! Tam powinieneś pojechać, dopiero tam żyje się pełnią życia.

Dotarłem do samego serca Neapolu. Miejsca, w którym tuż obok zabytków kultury UNESCO
można zobaczyć walące się budynki. A może i one stanowią kulturalne dziedzictwo? Sam
już nie wiem. Miasto jeszcze przed wylotem kusiło barwnymi opisami napotkanymi w
blogosferze, intrygowało tajemnicami, a przede wszystkim tą nieprzeciętnie dużą ilością
sprzecznych komunikatów na forach dyskusyjnych. Jedni je kochają, inni znowu szczerze
nienawidzą. Jakie jest moje zdanie w tej sprawie? Właśnie to chciałem sprawdzić na
miejscu.

fot.: Adrian Wojtasik

Tam poczułem się jednak jak mrówka — otoczony zewsząd natłokiem samochodów,
motorów, startujących samolotów, gwarnego tłumu, a wszystko to przykryte warstwą spalin i
kurzu leniwie unoszących się w gorącym powietrzu. Moje oczy zwariowały od ilości kolorów
oraz lepszych i gorszych murali, i zwykłych rysunków autorstwa włoskich blokersów.
– Czy ten budynek nie jest na liście UNESCO? Zresztą nieważne.
Neapol to w końcu miasto, gdzie idąc zwykłą, zdawałoby się, ulicą można zobaczyć prace
samego Banksy’ego. Madonnę z pistoletem kontempluje się tak po prostu z chodnika.
I właśnie te neapolitańskie ulice stały się przedmiotem mojego zainteresowania. Chciałem
poznać każdy ich zakamarek, z bliska przyjrzeć się każdej nieoczywistości, samodzielnie
obalić krążące po internecie stereotypy.

Hej, jest czerwone!
Włochy — państwo członkowskie Unii Europejskiej. Obowiązują tu kodeksy prawne,
na ulicach widać policjantów, a nawet wojsko. Jak to się jednak ma do przestrzegania zasad
ruchu drogowego? W Neapolu kodeks drogowy zdaje się zakurzoną książką, po którą mało
kto sięga. Przekonałem się o tym już pierwszego dnia, gdy próbowałem przejść przez ulicę.Pewny siebie i swoich oczu, zdolnych zazwyczaj dostrzec zielone światło, ruszyłem do
przodu, szybko jednak konfrontując się z nadjeżdżającym samochodem. Serce o mało nie
wyskoczyło z mojej piersi.
– Hej, chyba masz czerwone. Teraz ja!
Kierowca nie przejął się moją uwagą. Przeskoczyłem na drugą stronę drogi, a on ruszył w
sobie tylko znanym kierunku. Inna sytuacja. Widząc czerwone światło, grzecznie czekałem
na chodniku. Obok mnie stanął dobrze zbudowany Neapolitańczyk. Wymieniliśmy
spojrzenia, a on ruszył wprost przed siebie — bez chwili zastanowienia, bez przeliczenia ile
może kosztować go mandat za takie wykroczenie. Nie mieściło się to w mojej polskiej
głowie. Przecież u mnie w miasteczku czeka się nawet w nocy o północy. Czerwone
oznacza stój, zielone idź — tego uczyli mnie jeszcze w przedszkolu. Prawdziwym symbolem
Neapolu są za to wszechobecne motocykle. Nic dziwnego. Przy takim natężeniu ruchu
ulicznego to najskuteczniejszy środek transportu. Taki, który wjedzie wszędzie i zawsze
znajdzie miejsce do zaparkowania. Obserwowałem zakorkowane skrzyżowanie.
Sygnalizacja świetlna wytrwale starała się okiełznać setki pojazdów, tak by wyznaczyć im
bezpieczną drogę. Czy to ważne? Czy warto czekać, aż światło zmieni się na zielone, a
samochód stojący przed nami ruszy powoli do przodu? Oczywiście, że nie! Zwłaszcza jeśli
siedzi się na skuterze. I tak właśnie niecierpliwi Neapolitańczycy objeżdżali skrzyżowanie,
korzystając z chodnika. Sprytnie omijali pieszych, włączając się do ruchu na drodze, która
akurat miała możliwość przejazdu. Jest potrzeba, znalazło się i rozwiązanie.

Zupełnie inną sprawą są klaksony, namiętnie używane przez lokalsów. Chodząc po ulicach
Neapolu, słyszy się je wszędzie – od rana do wieczora. Stanowią one bez wątpienia środek
autoekspresji. Poprzez dźwięk każdy chce zaznaczyć swoją obecność w świecie, dać upust
emocjom, poddać się gorącej krwi płynącej w żyłach. – Hej! Tutaj jestem. Ja czuję. Żyję.

Szczypta pogaństwa
Jeśli przepisy nie dają rady, pomóc może sprawdzony talizman. No właśnie. W
Neapolu na każdym rogu zobaczyć można rogi. Cornetto rosso portafortuna to breloki w
kształcie czerwonych rogów, mające przynieść szczęście i pomyślność. To, co dostaniemy,
zależy tak naprawdę od dnia i miejsca. Napis na jednym ze straganów głosił – “chroni przed
COVID-19”. Talizmany dostaniemy w całych południowych Włoszech. Dawniej wytwarzało
się je z koralowca, złota czy srebra. Teraz króluje plastik. Szczęście dostępne od ręki, w
każdej ilości i na każdą kieszeń. Swoją drogą ciekawe jest to przywiązanie Włochów z
południa do pogańskiego zabobonu. Italia to przecież kraj z większym odsetkiem katolików
niż Polska. Przynajmniej oficjalnie. Na wielu skrzyżowaniach zobaczymy więc,
przyozdobione kwiatami, kapliczki z wizerunkami Maryi i świętych. Niekiedy są to jednak
święci samozwańczo wyniesieni na ołtarze. Wielki Diego Maradona przyciąga do Neapolu
rzesze “pielgrzymów”, a jego kapliczka to Mekka wszystkich kibiców piłki nożnej.

fot.: Adrian Wojtasik


Cichy towarzysz
Quasi-pogańskie ulice Neapolu mają innego patrona. Dumnie spogląda on na nas
już, gdy lądujemy na lotnisku. Po cichu i bez naprzykrzania się towarzyszy nam podczas
codziennych spacerów po ulicach. Słucha naszych okrzyków, gdy zachwycamy się smakiem
tradycyjnej pizzy neapolitańskiej – Neapol to ojczyzna tego przysmaku, a sama pizza,prezentująca barwy narodowe, powstała na cześć królowej Małgorzaty Sabaudzkiej. Obecny
jest również w porcie, gdzie szukamy chwili wytchnienia od zgiełku i spalin. Wezuwiusz…
wulkan, o którym słyszał chyba każdy, a już na pewno każdy zna historię starożytnego
miasta, które zniknęło za jego sprawą z powierzchni Ziemi. Pompeje to temat na zupełnie
inną opowieść, wulkan to jednak punkt obowiązkowy, gdy rozmawiamy o Neapolu. Wysoki
na ponad 1200 m n.p.m., zaliczany jest do pięciu najniebezpieczniejszych wulkanów świata.
Taki opis robi wrażenie, choć sam wulkan od kilkudziesięciu lat śpi w najlepsze. Ostatnia
erupcja miała miejsce w 1944 r. Wulkan śpi, jednak w każdej chwili może się obudzić.
Pytanie jest tylko jedno. Czy los Pompejów i okolicznych miasteczek może się powtórzyć?
Chodząc po ulicach Neapolu, nie sposób nie zobaczyć Wezuwiusza. To trochę tak, jakby
być w Warszawie i nie widzieć Pałacu Kultury i Nauki. Nawet jeśli jesteśmy poza ścisłym
centrum, widzimy zarys pałacu w oddali.

Postanowiłem wspiąć się na wulkan. Brzmi to cokolwiek romantycznie, choć w praktyce
historia jest znacznie bardziej prozaiczna. W zasadzie to wjechałem na niego miejskim
autokarem, pieszo pokonując jedynie ostatnie kilkaset metrów. Łatwo, niełatwo… widok
rozciągający się z wierzchołka tej “gorącej” góry zapiera dech w piersiach. A jeśli na
szczycie oferują ci do tego kieliszek białego wina, to góra rodem z piekła szybko zamienia
się w dobrą miejscówkę na bal wszystkich świętych.

Czego oczy nie widzą
Jedzenie to dla Włochów rzecz święta. Także dla domniemanych przedstawicieli
półświatka. Macho w pewnym momencie wyciągnął więc zgrabny, szczelnie zamykany
pojemnik z pokaźną porcją domowej roboty makaronu spaghetti z oliwkami i pomidorami.
Drugie pudełko kryło sałatkę owocową, do tego gorąca kawa z termosu i kupne ciasteczka.
Oczywiście nie zabrakło też starannie zawiniętego w serwetkę widelca. Obiad w pociągu
zaliczony, a mężczyzna, który oczywiście żadnej mafii nie reprezentował, syty i szczęśliwy.
Cała sytuacja nigdy nie zwróciłaby mojej uwagi, gdyby nie ten kontrast, który w Neapolu
uderza w nas na każdym kroku, a który jednocześnie urzeka i przyciąga. Przyjezdni
przechodzą więc kolejne etapy wtajemniczenia. Na początku jest szok, zdziwienie i
niedowierzanie, które następnie ustępuje zachwytowi, by w końcu przejść do momentu
kulminacyjnego. Ten może być różny — u jednych to miłość na długie lata, inni nigdy więcej
stolicy Kampanii nie odwiedzą.

Poleciałem do Neapolu wiedziony ciekawością, chcąc odkryć tajemnicę jego
niejednoznaczności. Dziś mogę z pełną świadomością napisać, że miasto to nie wpisuje się
w żadne znane mi wcześniej ramy. Niemożliwym jest włożenie go do jakiejkolwiek szufladki.
Miasto z historią, miejsce wypoczynku, ośrodek kulturalny, niebezpieczna lokalizacja —
Neapol jest wszystkim po trochu, jest wybuchową mieszanką różnorodności. To bez
wątpienia efekt ludzkiego temperamentu, ale też długiej historii, sięgającej jeszcze czasów
Starożytnej Grecji. Jednym to pasuje, inni uciekają stąd na “cywilizowaną północ”.
Osobiście, zamierzam tu wrócić czym prędzej. Już teraz nie mogę doczekać się tego
konglomeratu barw, smaków, zapachów i dźwięków. Neapol żyje pełnią życia, jest wciąż
dziki i nieokiełznany. Właśnie dla takich miejsc warto eksplorować Europę, której z
pewnością nie poznaliśmy jeszcze w 100%. Przekonajcie się sami.

Adrian Wojtasik

1 Comments

Dodaj komentarz